Nie ma to jak wejść w nowy rok z
zaległościami recenzenckimi. Niestety muszę się przyznać, że mam takowych
kilka. Ehh, źle mi z tym, ale tak to już czasem bywa. Czas więc nadrobić kilka
recenzji, a zaczniemy od książki autorstwa jednej z moich ulubionych pisarek Penelope
Ward. „Miłość online” to historia
o tym, aby nie oceniać osoby po tym czym się zajmuję, a po więcej szczegółów zapraszam do lektury poniższej recenzji.
(oryg.Love online)
Autor – Penelope Ward
Tłumaczenie - Marcin Kuchciński
Wydawnictwo – EditioRed
Liczba stron – 312
Wydanie pierwsze – 2019
ISBN – 978-83-2835-403-6
Zacznę nietypowo, bo od
przedstawienia wam głównej męskiej (a nie jak zazwyczaj to robię, żeńskiej)
postaci w tej historii. Ryder McNamara jest synem jednego największych hollywoodzkich producentów
filmowych. Na pierwszy rzut oka ma wszystko o czym może marzyć każdy mężczyzna: świetną pracę w wytwórni ojca, mieszka w
pięknym domu, a na dodatek nie może narzekać na zły wygląd. Takie rzeczy są
zarówno darem jak i przekleństwem. Bo czasem Ryder chciałby być dostrzeżony jako
człowiek, a nie osoba po barkach której kobiety chcą jedynie wspiąć się na
aktorską drabinkę Hollywood.
Któregoś wieczoru nasz bohater
trafia na stronę z sekskamerkami. Facet i strona porno? To chyba nie powinno
nikogo zaskakiwać. Można by pomyśleć, że w tego typu miejscach w sieci nic nie może
nikogo zaskoczyć. Ale kiedy Ryder dostrzegł, że jedna z dziewczyn Montana Lane
reklamuję się zdjęciem na którym … gra na skrzypcach, mężczyzna z czystej
ciekawości wchodzi na jej profil. Tam dostrzega piękną, młodą dziewczynę, która
… śpiewa.
Aby wdać się w
jakąkolwiek interakcję z Montaną na stronie, wymagana jest rejestracja, a
zaciekawienie Rydera jest tak duże, że niewiele myśląc loguje się używając
loginu ScreenGod90.
I tak właśnie
dwoje ludzi których pozornie niewiele mogło łączyć, zaczyna rozmawiać,
początkowo w komentarzach na jej profilu, a potem na prywatnym czacie. Nie
oceniajcie naszej bohaterki za jej sposób na dorobienie pieniędzy, bo często
życie zmusza nas to wyborów i decyzji, których nie podjęlibyśmy w normalnej
sytuacji.
Eden, bo to
prawdziwe imię Montany Lane okazuję się być błyskotliwą i bystrą dziewczyną,
która z czasem zaczyna być dla Rydera codziennością. Codziennością z którą może
porozmawiać, zwierzyć się i to czego się chyba nie spodziewał do której może
poczuć coś więcej.
„Naprawdę miała na imię Eden.
Zawsze podejrzewałem, że Montana Lane to tylko jej pseudonim, równie nieprawdziwy jak ScreenGod.
Od trzech tygodni rozmawialiśmy na prywatnym czacie przynajmniej godzinę każdego wieczoru. Nigdy nie poprosiłem ją o nic więcej niż sama rozmowa. Wciąż jednak nie włączyłem swojej kamerki i Eden nadal nie miała pojęcia, jak wyglądam. Wolałem, by tak zostało. Przynajmniej na razie. Czy kiedyś zdecyduję się pokazać jej swoją twarz? Sam tego nie wiedziałem. Z jednej strony chciałem to zrobić, by wiedziała, że nie jestem jakimś dziwakiem. Ale dla mnie to oznaczałoby przejście na inny poziom naszej znajomości, a nie byłem pewien, czy jestem na to gotowy.
Gdybym mógł, zarezerwowałbym ją tylko dla siebie na cały wieczór. Każdego wieczoru. Próbowałem nawet to zrobić, ale ona się nie zgodziła. Stwierdziła, że nie może przecież całkowicie zniknąć z publicznego czata. Ludzie straciliby zainteresowanie jej profilem i miałaby mniej klientów. Rozumiałem to i nie mogłem ją o to winić. Jednak dzień w dzień nie mogłem się doczekać tych naszych wieczornych spotkań.
Chociaż nieco się przed sobą otworzyliśmy i zdradziliśmy kilka szczegółów o sobie, to jednak była pewna granica, której oboje nie przekraczaliśmy. Ja na przykład nadal nie wiedziałem, gdzie mieszka i jak ma na nazwisko. Wspólnie uzgodniliśmy, że tak na razie będzie lepiej.
Ona wiedziała, że moje prawdziwe imię brzmi Ryder. Wiedziała, że moją ulubioną potrawą jest pizza i że jestem fanem zespołu Pink Floyd. Wiedziała o mnie naprawdę sporo rzeczy, ale nadal nie wiedziała, jak wyglądam, gdzie pracuję i jak się nazywam. Co ciekawe, te braki informacji zdawały się nam absolutnie nie przeszkadzać. Przeciwnie, zacząłem mieć wrażenie, że jesteśmy sobie… bliscy. To skłaniało mnie do filozoficznych rozważań i wniosku, że to, kim naprawdę jesteśmy na tym świecie, nie ma nic wspólnego z naszymi nazwiskami, naszą pracą, statusem społecznym i wszystkimi tymi etykietami, które wzajemnie sobie przypinamy. Okazało się, że można znać kogoś bez tego wszystkiego.
Gdybym nie spotkał Eden, prawdopodobnie nigdy bym się nad tym nawet nie zastanowił. To ona pokazała mi, że prawdziwa relacja może być oparta na samej rozmowie — na zbliżeniu dwojga ludzi, wspólnych ideałach i gustach. Że tu liczy się tak naprawdę chemia. A między mną i Eden z całą pewnością była chemia.”
Kiedy Eden na
kilka dni znika z czatu, Ryder zaczyna się niepokoić. Dzięki pewnej wskazówce,
którą dostrzegł w trakcie ich rozmów, postanawia odnaleźć ją w realnym świecie.
Ale chyba nawet on nie mógł przewidzieć, powodu nagłej ciszy ze strony
dziewczyny.
W „Miłość online” Penelope Ward chwyciła bardzo
aktualnego tematu, a mianowicie ludzi poznających się w sieci. Żyjemy w czasach
w których to dość popularny sposób na zawieranie znajomości. Choć trzeba
przyznać, że relacja która rozpoczęła się od wizyty na stronie z sekskamerkami
to naprawdę niesztampowy pomysł na fabułę, i raczej trochę nierealny w
prawdziwym życiu. Ale to przecież tylko książka, a w literaturze wszystkie
chwyty dozwolone, w końcu to wyobraźnia autora. Jak to zwykle u Penelope Ward bywa
dostajemy historię w której serce czytelnika kradną główni bohaterowie. Ich
relacja, choć rozpoczęła się w nietypowy sposób, to czytelnik z każdą stroną kibicuje
ich rozwijającej się relacji.
P.S. Nie wiem jak wy, ale ja jestem większą fanką zagranicznej okładki.
P.S. Nie wiem jak wy, ale ja jestem większą fanką zagranicznej okładki.
Za możliwość recenzji i egzemplarz książki serdecznie dziękuję
Wydawnictwu EditioRed!
Wydawnictwu EditioRed!