Dziś małe co nieco
dla fanów twórczości Penelope Ward, a mianowicie recenzja „Mieszkając z wrogiem”,
która swoją polską premierę miała na początku tego miesiąca. Ta książka to
jedna z nielicznych historii napisanych przez autorkę, której nie czytałam
nawet w oryginale (co w przypadku moich ulubionych zagranicznych autorów do
których należy także Penelope, zdarza się bardzo rzadko). Tym bardziej więc byłam
niezwykle ciekawa tego, co zaserwuje nam w tym przypadku pani Ward.
Tytuł – „Mieszkając z wrogiem"
(oryg.RoomHate)
Autor – Penelope Ward
Tłumaczenie - Wojciech Białas
Wydawnictwo – EditioRed
Liczba stron – 314
Wydanie pierwsze – 2018
ISBN – 978-83-2833-936-1
Główną bohaterką historii jest
dwudziestokilkuletnia Amelia Payne, która na co dzień jest nauczycielką w
szkole w Providence i właśnie dowiedziała się, że jej ukochana babcia zapisała
jej w spadku swój letni dom w którym dziewczyna dorastając spędzała praktycznie każde
wakacje. Jest tylko jeden mały, malutki problem. Amelia nie odziedziczyła
całego domu, ale jego połowę. Zapytacie zatem co z drugą połową? No cóż. Ona
dostała się w ręce przeszłości Amelii – przeszłości pod postacią Justina
Banksa.
Amelia i Justin dorastali razem
mieszkając w tej samej okolicy, a biorąc pod uwagę, że babcia dziewczyny
opiekowała się chłopcem kiedy jego rodzice byli w pracy, tych dwoje w miarę
upływu czasu zaczęła łączyć naprawdę silna koleżeńska więź, aż do wydarzenia,
które wpłynęło na nagłą decyzję Amelii o wyjeździe z rodzinnego miasta.
Teraz - czternaście lat później
ona ma być współwłaścicielką domu właśnie z nim? Wiele może się wydarzyć kiedy wspomnienia powrócą, uczucia odżyją,
a naszą bohaterkę zacznie przerażać wizja spotkania po tylu latach mężczyzny, do którego
jak się z perspektywy czasu okazało czuła coś więcej niż zwykłą przyjaźń.
„— Wiesz, co teraz porabia?
— Nie, nigdy nie próbowałam szukać o nim żadnych informacji. Zawsze byłam zbyt wystraszona tym, czego mogłabym się dowiedzieć.
— W takim razie musimy to szybko nadrobić. (…)
— Chwilunia… Co zamierzasz zrobić? (…)
— Sprawdzę go na Facebooku. Justin Banks… Tak się nazywa, prawda? I mieszka w Nowym Jorku?
— Nie patrzę. Nie jestem w stanie na to patrzeć. (…)
Tracy zaczęła czytać na głos informacje na temat różnych Justinów Banksów, które podrzucał jej Facebook. Żaden z przytaczanych przez nią opisów nie brzmiał znajomo, dopóki nie powiedziała: — Justin Banks, Nowy Jork, muzyk w zespole Just In Time Acoustic Guitar. (…)
— Jak powiedziałaś? Że co robi? — Gra w zespole Just In Time Acoustic Guitars. To ten? Nie byłam w stanie wykrztusić ani słowa, więc milczałam, przypominając sobie tę nazwę. Dokładnie takiego pseudonimu używał już jako dziecko, kiedy grał na gitarze, stojąc na rogu naszej ulicy. Just In Time.
— To on — przyznałam w końcu.
— O Boże, Amelia. (...)
— Co?
— On jest… cudowny. Absolutnie cudowny.
— Jezu. Nie mów mi takich rzeczy (…)
— Sama zobacz.
— Nie mogę.
Zanim zdążyłam ponownie odmówić, Tracy podsunęła mi swoją komórkę pod sam nos. Wzięłam ją od niej drżącymi rękami.
Słodki Jezu.
Po co w ogóle to oglądałam?”
Amelia podjęła jednak „męską
decyzję” i pojechała do domu, który odziedziczyła, licząc po cichu, że ... Justin
się tam w ogóle nie zjawi – w końcu nie skontaktował się z nią w żaden sposób, a
na pewno dostał informację o spadku podobnie jak ona. Sielanka naszej bohaterki
i korzystanie z pięknego domu i okolicy trwała zaledwie kilka tygodniu, bo Justin się zjawił, oczywiście, że się zjawił i to nie sam… ale ze swoją dziewczyną.
Mieszkanie pod jednym dachem z
chłopakiem, do którego się coś czuje? Mamy to.
Słuchanie jak uprawia seks ze
swoją dziewczyną? Odhaczone.
Informacja, że jesteś w ciąży ze
swoim byłym chłopakiem z którym zerwałaś po tym jak cię zdradził?
Ale, że co? Wróć….
Tak, tak – to wszystko i jeszcze
więcej dostaniecie w tej niepozornej trzystu-stronicowej historii.
Powiem tak. W tej książce nie ma
nic odkrywczego jeśli chodzi o sam schemat – „enemies to lovers”. Plusem jest na pewno fakt, że książkę czyta
się szybko i jest to taka historia na jeden dłuższy wieczór. Mimo, że Penelope
należy do jednych z moich ulubionych autorek, to akurat ta książka wylądowała u mnie na tzn. średniej półce. Być może jest to kwestia tego, że była to jedna z pierwszych historii
napisanych przez autorkę w jej karierze i w miarę następnych zdecydowanie
poprawiła ona swój warsztat jak i same pomysły na książkowe fabuły.
Jest jeszcze jedna kwestia, która mnie trochę razi - okładka. Wybaczcie EditioRed, ale w tym przypadku stawiam na oryginał.
Wydawnictwu EditioRed!